W miniony piątek miałem przyjemność prelegować podczas Panelu Przemysłu Czasu Wolnego, odbywającym się w ramach XI Międzynarodowego Forum Gospodarczego w Gdyni (takiego nagromadzenia wielkich liter w jednym zdaniu łamy niniejszego bloga jeszcze nie widziały). Tematem panelu była turystyka kulinarna, a więc i mój referat dotyczył gastronomii w służbie turystyki. Opowiadałem o tym, jak Szwedzi kreują swą ojczyznę jako cel wyjazdów z jedzeniem jako motywem przewodnim.
Jednym z opisywanych przeze mnie produktów turystycznych (osoby spoza branży przepraszam za tak nieludzki termin) jest tzw. hyttsill, czyli właśnie sledź w hucie (licencia poetica).
Ale zacznijmy od początku. Część krainy Småland, położonej na północ od Karlskrony i na zachód od Kalmaru, nazywana bywa Krainą Szkła (szw. Glasriket).
Załączony obrazek chyba już tłumaczy, skąd się wzięła nazwa regionu. Od końca XVIII w. w regionie zaczęto na wielką skalę zakładać huty szkła (choć niektóre, oddajmy im sprawiedliwość, istniały już wcześniej). Warunki naturalne sprzyjały – wytapianie masy szklanej jest procesem energochłonnym, więc tak gęsto zalesiona okolica, jak Småland, dostarczała wystarczającej ilości paliwa do pieców.
W II poł. XIX w., w regionie czynnych było prawie sto hut szkła. Dziś miejsc, w których wciąż produkuje się szklane wyroby, jest dokładnie czternaście. Powód jest prozaiczny – ciężko jest utrzymać konkurencyjne ceny, jeśli się pracuje w Europie, a świat zalewa seryjna produkcja z chociażby takich Chin.
Dziś huty szkła, by przeżyć, wybrały dwie drogi: drogiego rękodzieła i kulinarnej tradycji.
W prawie każdej hucie znajduje się co najmniej jeden projektant, który swym nazwiskiem sygnuje bądź krótkie serie, bądź też unikatowe przedmioty, będące ozdobą wnętrz. W Målerås taką osobą jest np. Mats Jonasson, tworzący chociażby takie cudeńka:
W Pukeberg natomiast spotkać możemy zarówno Gunnego Brandstedta, jak i jego dzieła:
O szkle jako takim pozwolę sobie napisać kiedy indziej, bo temat jest bardzo szeroki i wciągający. Skupmy się na razie na drugim filarze współczesnej egzystencji szwedzkich hut szkła: wizytach kulinarnych.
W prawie każdej hucie znaleźć dziś można ofertę uczestnictwa we wspomnianym hyttsillu. Można albo przyłączyć się do organizowanej otwartej imprezy, albo też przyjechać z własną grupą i mieć wszystko uszyte na miarę. Przeważnie w trakcie takiej imprezy można chociażby posłuchać luffare przygrywającego na akordeonie bądź gitarze. Za czasów, gdy mass media były w powijakach, od wsi do wsi (a właściwie od huty do huty) chodzili włóczędzy, których celem było zdobycie kawałka strawy oraz nocleg przy ciepłym piecu. W zamian za wspomniane świadczenia opowiadali mieszkańcom danej wsi plotki z sąsiednich gmin oraz zabawiali grą na instrumentach.
Wygaszenie pieca i ponowne jego rozpalenie były procesem długotrwałym, więc ogień podtrzymywano całą dobę. Po skończonej dniówce robotnicy przychodzili znów wieczorem do huty, by upichcić sobie kolację w gorących przecież piecach.
A jednym z dań, które dziś podawane są na imprezach jest specyficzna zapiekanka ziemniaczana (po szwedzku potatisgratäng). Oto przepis:
1 kg ziemniaków
trzy/cztery cebule
500 ml śmietany
starty żółty ser
sól, pieprz
Ziemniaki obieramy i kroimy na talarki (mogą być cieńsze lub grubsze – wedle upodobań). Obieramy i sieczemy cebulę. Śmietanę mieszamy z pieprzem i solą. Na nasmarowanej masłem formie do pieczenia układamy poziomo warstwę ziemniaków, na to nalewamy część śmietany i startego sera. Nakładamy kolejną warstwę ziemniaków, a na nią śmietanę i ser. Powtarzamy, dopóki starczy składników i formy. Ostatnią warstwę ziemniaków posypujemy tylko serem. Całość wkładamy do rozgrzanego do 220 stopni piekarnika i pieczemy ok. trzech kwadransów, po czym z radością wyciągamy takie oto cudeńko:
Powyższy przepis pozwala na przyrządzenie prawdziwej bomby kalorycznej, ale od czasu do czasu można sobie pofolgować, czyż nie?
Smacznego zatem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz